Jak pisało kila osób przede mną, spodziewałem się dużo lepszej rozrywki niż to co dostałem.
Po pierwsze postacie - przerysowane do granic. Eliot Ness jako rycerz na białym koniu z idealnym małżeństwem mimo tych wszystkich problemów i zagrożeń. Rola Seana Connerego... podstarzały krawężnik, nagle staje się głównym mózgiem w operacji przeciwko Alowi Capone, w dodatku jest takim kowbojem, że ciężko traktować to poważnie. Miedzy innymi scena gdzie przestrzelił usta martwemu gangstreowi i nawet okiem nie mrugnął... Scena jego śmierci też niesamowicie groteskowa. Scena gdzie poszli po żółtodziobów na strzelnicę. Dwóch najlepszych, z czego jeden totalny gamoń, a drugi na słowa Connerego o jego pochodzeniu przystawia mu naładowany rewolwer do gardła. Ten księgowy, wyglądający jak gimnazjalista z zakolami który zza biurka rusza do akacji i jak Rambo rozstrzeliwuje gangsterów biegając ze strzelbą. De Niro też nie zaliczył wybitnego występu. Ciężko się do niego przyczepić, ale tym razem nie miałem wrażenia, że 'jest' tym kogo gra, a wiele jego ról zostawiało mi takie odczucie.
Muzyka... Panie Enio, były momenty kiedy zastanawiałem się czy to film gangsterski czy parodia. Nie będę się nad tym dłużej znęcał.
Scena z wózkiem... pierwszy raz widziałem jej parodie w nagiej broni i nie dziwie się, że się tam znalazła. Jest równie śmieszna w oryginale, a chyba nie taka była intencja De Palmy.
Podsumowując, nie był to film zły, ale z tych gangsterskich klasyków - a to był chyba ostatni który został mi do odhaczenia - zdecydowanie najsłabszy. Obejrzę za jakiś czas ponownie, ale raczej niewiele to pomoże jeśli chodzi o odbiór.